Urszula Bezwińska Tabor

Jak to z książkami bywa cz.1

Lubię chodzić do księgarni. Oczywiście nie o internetowe księgarnie mi chodzi. Mam na myśli takie klasyczne, te z dużymi, oszklonymi witrynami pełnymi nowości, z zapełnionymi książkami regałami w środku, z ladami, kasami stojącymi na tych ladach, miłymi paniami sprzedawczyniami i równie miłymi, choć znacznie tam rzadziej spotykanymi panami – specjalistami od sprzedawania książek. To świat, który na prawdę bardzo lubię.

Co kupić?

Zupełnie inną sprawą jest dla mnie „męka” dokonywania wyboru tego, co kupić. Najchętniej kupiłabym … hmm, może nie wszystko, ale prawie wszystko. Gdyby nie zawartość portfela? Cóż, c’est la vie. To „schorzenie” współczesnych księgarni nazwać można „klęską urodzaju„. „Klęska” ta dotyczy zwłaszcza literatury dziecięcej. Dziesiątki i setki tytułów. Różności treściowe, różności w sposobach ilustrowania, różności formatów i sposobów druku. Co wybrać? Jaki prezent kupić dla córki, synka, wnuczki, wnuka czy po prostu dla dziecka w określonym wieku? Co kupić, by obdarowane dziecko było zadowolone z książki którą przeczyta mu ktoś dorosły, albo z książki którą przeczyta wspólnie z kimś dorosłym, wreszcie z książki którą przeczyta samo? Jak wybrać spośród dziesiątków możliwości, by podarowana książka nie tylko była dla niego, ale by była jego.

Książka „dla dziecka” i książka „dziecka” – jaka to różnica?

Wydawałoby się różnica niewielka, lecz ma ona znaczenie. Przecież wiele książek czytamy, lecz do niewielu z nich wracamy po raz drugi, trzeci, i znowu, i znowu. To właśnie te książki stają się nasze własne, takie ukochane, upodobane. Z okresu mojego dzieciństwa, z pośród bardzo wielu książek które wprost „połykałam” pozostało ze mną, właśnie jako te „moje ukochane” tylko kilka: „Przygody koziołka Matołka” K. Makuszyńskiego, „W pustyni i w puszczy” H. Sienkiewicza, „Dzieci z Bulerbyn” A. Lingren i… może E. Niziurskiego „Niewiarygodne przygody Marka Piegusa”. Potem była jeszcze „Godzina pąsowej róży” M. Kruger.

Tak, ale to było w czasach kiedy na księgarnianych półkach w ilościach absolutnie dowolnych stały sobie dzieła Marksa i Lenina, a książki załatwiało się przy pomocy tzw. znajomości wśród sprzedających w księgarniach. Jeśli znajomości nie było, na szczęście były jeszcze biblioteki. Ja miałam to szczęście i „miałam” cudowną panią Zosię w bibliotece krakowskiego Pałacu pod Baranami. Tego samego zresztą, w którym dawno temu narodziła się kultowa dzisiaj Piwnica pod Baranami.

Prośba pewnego przedszkolaka

Właśnie teraz, w dobie nadmiaru i przesytu książek wszelakich, zwłaszcza literatury dziecięcej, pewien chłopiec poprosił mnie, by napisać opowiadanie o zwierzątku, które on osobiście bardzo, ale to bardzo lubi. Powiedział mi jeszcze, że to nie może być takie sobie zwyczajnie opowiadanie o tym zwierzątku, że to ma być JEGO opowiadanie, to ma być JEGO książeczka. Nie dla niego, a właśnie JEGO. Co z tego „zamówienia” wynikło? Napiszę o tym wkrótce, w następnej części tej relacji. Tak więc do miłego poczytania. c.d.n.

Ulka

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *