Urszula Bezwińska Tabor

Jak to z książkami bywa cz.2

Tym razem o literaturze, książkach i pisaniu będzie pół żartem, pół serio. Dlaczego? Cóż, coraz częściej dochodzę do wniosku, że cały ten nasz świat jest zbyt poważny i z tego właśnie powodu czasami staje się najzwyczajniej w świecie niestrawny. Jak temu zaradzić? Ano, właśnie pół żartem, pół serio, bo właśnie tym sposobem człowiekowi robi się lepiej i lżej na duszy. Czyli co? Słowo się rzekło i… pół żartem, pół serio.

Co zrobić, by samodzielnie napisać książkę, przy czym najlepiej by było, by ta książka jeśli nie genialna była co najmniej dobra?

Czy istnieje sposób na napisanie genialnej książki?

Każdy piszący chciałby to wiedzieć. Ja osobiście powiem na ten temat krótko: trzeba mieć na tę książkę jakiś, najlepiej dobry (albo świetny!) pomysł. Po prostu trzeba umieć odpowiedzieć sobie na pytanie: o czym ma być książka, którą chcę napisać?

Czy zawsze wymyśla się dobry temat?

W rzeczywistości jedni piszący mają z tym kłopot że tak powiem podstawowy, inni mniejszy, jeszcze inni żaden. Może właśnie dlatego jedne książki są o czymś, a inne wprost przeciwnie, to znaczy są o niczym.

A jak z tym jest u mnie? Cóż, szczerze mówiąc różnie, Czasami ciężko coś wymyśleć, czasem natomiast tak jakoś samo się dzieje. Bywają więc „ciężkie porody” i wtedy poważnie się zastanawiam, czy w ogóle temat wart jest zachodu. Takie sytuacje niestety się zdarzają, ale to są poważne i w sumie smutne dla mnie tematy i nie nadają się do żartowania.

Skoro jednak dzisiaj ma być pół żartem, pół serio, podzielę się wspomnieniami dotyczącymi tych pomysłów na pisanie, które pojawiają się tak jakoś same, leciutko, jakby za pstryknięciem palców, wprost błyskawicznie, w jednej chwili, w tak zwanym oka mgnieniu. Na pierwszy ogień niech będzie geneza napisania utworu dramatycznego pt. „Na psi urok czyli dziwne koleje losu miłosnych uniesień” – www.urszulatabor.pl

Dramat niespełnionej miłości i co z tego wynikło

Kiedyś tam, obserwując pewne dramatyczne zdarzenie powstała u mnie nagle i spontanicznie potrzeba napisania czegoś sensownego o miłości. To niezbyt dobry pomysł? Bo co? Że mało oryginalnie? Bo już miliony książek na świecie napisano o miłości właśnie? Że 99% pisarzy pisze książki o miłości? Zgoda, ale ja zapragnęłam być w tym zakresie oryginalna. Bycie oryginalnym w pisaniu o miłości to jest jednak bardzo trudne zadanie. Rzeczywistość podsunęła mi temat nie dość że sama, to jeszcze nagle. Tak powstała drama o zakochaniu i o niezrozumieniu miłosnych oczekiwań, która w moim zamyśle miała być maksymalnie śmieszna. Jej fabuła miała być oparta na autentycznej sytuacji miłosnej, której stałam się mimowolnym świadkiem. Tak było! Całkiem niechcący weszłam z butami w cudzą intymność. Co to było? Hm…, nagłe i spontaniczne uczucie psa Ciapka do suczki o wdzięcznym imieniu Funia.

Było tak: suczka Funia była w ostrej, biologicznej potrzebie, czyli miała sucze trudne dni. Pies Ciapek tę potrzebę wywąchał i szalał gotowy do jej zaspokojenia. Ponieważ nic dobrego z tego wyniknąć nie mogło, Ciapek został przywiązany smyczą do ogrodowego trzepaka. Biedny był, oj biedny. Suczka natomiast, jakby odmierzyła sobie długością jego smyczy „bezpieczną” od Ciapka odległość, i odrobinę dalej przechadzała się tam i z powrotem przed ciapkowym nosem. Biedak nie mógł jej dopaść. W dodatku Funia uroczo prezentowała mu swój ogon z przyległościami. Jakież to było z jej strony okrutne!

Obserwacja tej sceny uświadomiła mi nagłą potrzebę napisania dramatu o niezaspokojonej miłości nadzwyczajnie fizycznie zorientowanego osobnika płci męskiej do poetycko i nie da się ukryć że wrednie uduchowionej osobniczki płci przeciwnej. Co z tej mojej potrzeby wyszło? Wyszła drama kabaretowa, albo jakaś inna (taka międzygatunkowa), trudno nazwać. W zespole entuzjastek małych form teatralnych wystawiłyśmy ją na scenie (może to za dużo powiedziane, raczej powinnam powiedzieć na scence). W czasie prób pokładałyśmy się ze śmiechu. Wszystkie zgodnie uważałyśmy, że przedstawienie jest szczytowo śmieszne. Scena,  uduchowiony wiersz Petrarki o miłości i dwie za przeproszeniem „baby” (aktorki) przypinające sobie uszy do czapek i ogony wiadomo do  czego. Cóż można było sobie więcej wyobrazić, żeby było śmieszniej.

Niezrozumienie twórczego geniuszu

Szkopuł w tym, że widzowie uważali inaczej. Cóż, ich miny były raczej mało zachęcające do dalszego brnięcia w tego typu klimaty literackie. Wyglądało tak, jakby większość myślała, że to wszystko jest na serio. A na serio to było raczej idiotyczne, a nie śmieszne. Cóż, tak właśnie przeżyłam swój pierwszy dramat twórczego niezrozumienia. Niestety, każdy piszący cokolwiek powinien liczyć się z ewentualnym niezrozumieniem twórczego „geniuszu”.

Do napisania, Ulka

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *